Konwój życia – naprawdę odpowiadałem za życie tych dzieci

Konwój życia, w największym z nich 12 karetek, z czego większość polskich, kilka autobusów z łysymi główkami dzieci chorych onkologicznie za szybą. Pogranicznicy nie chcą nas puścić. Tego dnia zrobiłem prawie 70 tysięcy kroków. Można sobie wyobrazić, jak intensywnie biega się od autobusu do autobusu, po piętrach, od karetki do karetki – to rzeczywiście jest ogromne napięcie – opowiada o konwoju życia Paweł Kukiz- Szczuciński, pediatra, psychiatra, uczestnik misji humanitarnych.
Paweł Kukiz- Szczuciński, pediatra, psychiatra, uczestnik misji humanitarnych, Fot. archiwum własne

Paweł Kukiz- Szczuciński, pediatra, psychiatra, uczestnik misji humanitarnych, Fot. archiwum własne

Beata Igielska, Focus o Zdrowiu: Obrazy, które malujesz w książce „Konwój życia”, pokazującej ewakuację setek dzieci chorych na nowotwory wraz z ich najbliższymi z Ukrainy, nie pozostawiają obojętnym. „Nie zapomnę drżących z zimna i choroby dzieci chorych na białaczkę w piwnicach szpitala lwowskiego, kryjących się przed ostrzałem miasta – piszesz. Koordynacja takiego transportu to dość karkołomne przedsięwzięcie. Jakie obrazy wstrząsnęły tobą najbardziej?

Paweł Szczuciński (P.Sz.), pediatra, psychiatra, członek zespołu ratunkowego PCPM, jedynego w Europie Środkowo-Wschodniej akredytowanego przy WHO, który w ciągu 48 godzin mógł wyruszyć w dowolne miejsca świata, gdzie rozgrywa się konflikt lub katastrofa; prowadzi na You Tube kanał „Misja psychiatryczna„: Najbardziej rzeczywiście wstrząsnął mną obraz dzieci w piwnicy. Gdy pracujemy, jesteśmy tak skoncentrowani na wykonywaniu zadań, że nie można mówić, czy coś nami wstrząsa, czy nie wstrząsa. Ale później, w trakcie tej pracy, robimy zdjęcia na wyraźne życzenie osób z Ukrainy, za ich zgodą, ponieważ one widzą wartość w tym, że dokumentujemy dramat, który się dzieje. Gdy wieczorem się ogląda te zdjęcia, plus jeszcze nakłada się to na obrazy, które umysł zakodował, no to rzeczywiście jest wstrząsający widok dziecka, które nawet kilkukrotnie w ciągu doby musi schodzić do brudnej, zarobaczonej piwnicy ze szczurami, a powinno przebywać w sterylnych warunkach oddziału onkologicznego.

Drugim wstrząsającym widokiem, który mi pozostanie, jest obraz chłopca, który przekraczał polską granicę w pierwszym konwoju, idąc o kulach, nie mając jednej nogi. Cierpiał na bardzo poważny nowotwór tkanek miękkich i trzeba było mu amputować nogę. Kilka miesięcy później zmarł.

Mną wstrząsnęła historia Olega, który słyszy huk, wybiega, widzi zakrwawione strzępy ciała swojego dziecka, już od samego tego widoku można postradać zmysły, tymczasem chwilę później widzi jak snajper roztrzaskuje głowę drugiego dziecka. Oleg nic nie może zrobić, bo sam jest ciężko ranny…

P.Sz.: Tę historię opowiedział mi pacjent, któremu też bardzo poważnie uszkodzono nogę i którego wywoziliśmy z Ukrainy na leczenie do Niemiec. To całkowicie niewyobrażalna dla mnie sprawa, jako ojca, który również ma dwóch synów. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, pewnie to zostanie ze mną do końca życia.

Czasem małe gesty mogą zmienić ludzką rzeczywistość. Opisujesz Ukrainkę z dzieckiem, wyraźnie zagubioną, zestresowaną, nie może się dodzwonić do polskich przyjaciół i co ty wtedy robisz?

To była dosłownie może druga doba wojny. Wtedy jeszcze nie byłem w Ukrainie. Pojechaliśmy zawieść pomoc medyczną do Przemyśla, do Medyki. Zorientowałem się, że ta kobieta nie może się dodzwonić do polskiego przyjaciela, bo nie ma roamingu. Zadzwoniłem, a ten po kilku minutach zjawił się tam, gdzie trzeba. Ona po prostu czekała nie w tym miejscu, w którym powinna była czekać. Pamiętam tę zupełnie nieprawdopodobną radość, rzuciła się mi i przyjacielowi na szyję. To było zaskakujące, bo przecież zdarza mi się nieść naprawdę spektakularną pomoc w Ukrainie, przy której ten gest jest niczym. Nie przypominam sobie, żeby ktoś był mi tak wdzięczny jak ta kobieta w ciągu całego czasu, gdy ratowałem ludziom życie.

W każdym pojeździe, w którym byli pacjenci, jechał lekarz, bałem się, że utkniemy w korku, że kolumna się rozerwie lub że wydarzy się coś, co sprawi, że kolumna będzie musiała stanąć.” Dla przeciętnego człowieka to są bardzo trudne sytuacje. Jako psychiatra, pewnie masz jakieś narzędzia, żeby sobie radzić z ogromnym stresem. Włączyłeś racjonalizm i dałeś numery swoich telefonów, żeby się mogli z tobą kontaktować.

Miałem doświadczenie koordynacji logistyki, bo jako student pilotowałem wycieczki zagraniczne. Kiedyś prowadziłem grupę pielgrzymkową. W takich sytuacjach jestem dyktatorem, nie proszę, wydaję bardzo krótkie komendy. Ludzie się podporządkowują.

To jest taki wojskowy dryl. On ma kolosalne znaczenie, gdy wiezie się najbardziej kruchy ładunek, jaki sobie można wyobrazić. Stan zdrowia dziecka chorego onkologicznie może się gwałtownie pogorszyć, ono może umrzeć, a wiemy, że gdyby nie zostało wywiezione ze szpitala, to prawdopodobnie by przeżyło. To jest dramat wyważenia decyzji, co robimy z takim pacjentem. Sprawa jest bardzo prosta, gdy mamy pacjenta ciężko rannego, któremu nawet urwało nogę. Musimy go zaopatrzyć, żeby się nie wykrwawił i wieźć do najbliższego punktu medycznego. Kropka, nie ma żadnych alternatyw. A w przypadku transportu dziecka chorego na nowotwór jest alternatywa. Możemy je zostawić w szpitalu. Tylko co wtedy, gdy szpital zostanie zbombardowany, odcięty, nie będzie leków. Może zabraknąć miejsca w klinice. Mogą zostać zamknięte granice. Na tym polegała trudność decyzji. Rzeczywiście, braliśmy za te dzieci pełnię odpowiedzialności.

To musiało być obciążenie: z jednej strony chcieliście pomóc, a z drugiej strony, gdyby się coś zdarzyło z dzieckiem w trakcie transportu…

Primum non nocere, po pierwsze nie szkodzić – to jest podstawa naszej działań. Normalnie taki transport przygotowuje się tygodniami, dziecko jest w bardzo dobrej formie, jest transportowane lotniczo. A tutaj nie było możliwości transportu lotniczego. Tylko najcięższe przypadki były transportowane przez Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.

Do granicy musieliście te dzieci jakoś dotelepać.

Dobre określenie. To było dotelepanie.

Funkcjonariusze straży granicznej nie chcieli was wpuszczać dalej. Zdesperowany pokazałeś im w telefonie konto na Facebooku, gdzie wyświetlał się post zamieszczony przez szpital, z którym współpracowaliście. I wtedy…

Wtedy strażnicy nam zasalutowali i przepuścili, bo te zdjęcia z Facebooka były dowodem, że nie jesteśmy szpiegami. Od początku wojny działały i działają różnego rodzaju grupy dywersyjne. I jak najbardziej te grupy mogły działać przebrane za Polaków.

Czytaj także: Ukryte rany mózgu. Jak fale uderzeniowe zmieniają neuroarchitekturę elitarnych żołnierzy

Kierowca samochodu, który nas wiózł, wraz z wiceministrem odwiedzał Białoruś. Miał pieczątki białoruskie w paszporcie i to od razu wzbudziło bardzo dużą nieufność służb. No ale szpital oznaczył mnie w tym poście, opisywał moje działania i mi dziękował i to nas uwiarygodniło bardziej niż paszporty dyplomatyczne.

W czasie rozmowy z tobą zdałam sobie sprawę, że Polacy, którzy wypisują w mediach społecznościowych, że wojny nie ma, nie bardzo sobie zdają sprawę, jak jest w rejonach frontowych. Opisywałeś aplikację o nazwie Trwoga.

W całej Ukrainie wszyscy mają w telefonach tę aplikację, syreny wyją na zewnątrz, w miastach, nie wyją na wsiach, słychać to wycie w telefonie i to jest bardzo dobre rozwiązanie. Nawet jak w nocy telefon jest wyciszony, syrena wyje.

Rzeczywiście na 90 procentach terytoriów Ukrainy wojna się nie toczy. Jest dużo większe prawdopodobieństwo, że się zginie w Warszawie w wypadku samochodowym niż we Lwowie od rakiety. Ale… Wyobraźmy sobie, że mamy informację, że na nasze miasto wielkości Warszawy spadnie raz w tygodniu rakieta i zginą dwie osoby. Gdyby Rosjanie rozpoczęli działania hybrydowe, jestem pewien, że Polska pogrążyłaby się w panice. A niestety spodziewam się, że w jakiejś perspektywie czasowej na Polskę rakiety spadną. Jeżeli spadnie rakieta np. na Lublin i nawet nikogo nie zabije, ale wybuchnie, doprowadzi to do ogromnej paniki i destabilizacji, bo ludzie są absolutnie mentalnie nieprzygotowani. Dziś widzimy, że na pewno nie spotka się to z odpowiedzią NATO. Rosjanie będą twierdzić, że to Ukraińcy, że to prowokacja, że oni się od tego odżegnują i tak dalej. Na tym polega dramat wojny, że potencjalna śmierć wywołuje reakcje społeczne w postaci paniki.

Wróćmy do 12 marca 2022. Zrealizowaliście wówczas największy, najbardziej skomplikowany konwój. Jechało 12 karetek, z czego większość polskich, kilka autobusów. Pogranicznicy nie chcieli was puścić.

Pamiętam, że tego dnia zrobiłem prawie 70 tysięcy kroków. Można sobie wyobrazić, jak intensywnie biega się od autobusu do autobusu, po piętrach, od karetki do karetki – to rzeczywiście jest ogromne napięcie. Problem polega na tym, że Ukraina jest krajem bardzo zbiurokratyzowanym, krajem, w którym toczy się wojna, gdzie priorytetem jest zapobieganie ucieczce mężczyzn za granicę. To powodowało bardzo dużą niesprawność. Konwoje robiliśmy intensywne przez 4 miesiące, czyli od marca do lipca i ani razu sprawnie nie przekraczaliśmy granicy. Za każdym razem odprawy, sprawdzanie, patrzenie, mimo że w gruncie rzeczy Ukrainę można było opuścić na kartę rowerową, bo dziecko nie musiało mieć żadnej dokumentacji. Ludzie w pośpiechu opuszczali swoje domostwa, bardzo często dzieci mogły nie mieć wyrobionego paszportu. I to spowodowało bardzo duży chaos.

Czytaj także: Czy Wojskowa Akademia Medyczna jest potrzebna?

Po polskiej stronie kontrole były błyskawiczne, nikt niczego nie przedłużał. Biurokrację Ukraińcy mają w DNA. To jest coś silniejszego od nich. Jak już się wszystko przejdzie, to trzeba oddać na bramce karteczkę z opisem, ile jest osób w pojeździe. Jakby tej karteczki nie było, albo jakby nie zgadzała się liczba ludzi, to cofnęliby cały autobus.

Opowiedz o chłopcu z Charkowa, który 12 dni mieszkał w podziemiach szpitala. Jechała z nim jego lekarz prowadząca. I gdyby on umarł wam przed przekroczeniem granicy, to byłaby tragedia, ale też potężne dla was komplikacje.

Wiedzieliśmy, że to dziecko może nie przeżyć. Było na leczeniu paliatywnym. Nam chodziło o jego godną śmierć. Bo jest różnica, czy się umrze w bombardowanym mieście, czy w spokoju. Na szczęście nie doszło do załamania stanu zdrowia. Wtedy wyjątkowo opieszale działali celnicy. Trafiali się ojcowie, którzy chcieli wyjechać. Po tej akcji zdecydowałem, że w konwoju nie będzie żadnych mężczyzn tylko kobiety i dzieci. Staraliśmy się, żeby chociaż babcia była z dzieckiem, a ojciec żeby dojeżdżał osobno.

Opowiedz jeszcze poruszającą mocno historię Bogdana.

Bogdan to członek jakiegoś harcerstwa. Miał 17 lat, patrolował teren pod Charkowem wraz ze swoimi niepełnoletnimi towarzyszami. Grupy dywersyjne ostrzelały samochód tych dzieciaków. Dwie osoby zginęły. Bogdan został bardzo ciężko ranny, a na szczęście kierowca nie został ranny i dzięki temu udało się szybko Bogdana dostarczyć w bezpieczne miejsce. Stracił około dwóch litrów krwi, więc przetoczoną mu krew. Cudem przeżył, ale wymagał zabiegów, których nie można było wykonać w Charkowie. Udało nam się go przewieźć do Lwowa, a później w tym konwoju na lotnisko Jasionka i został przetransportowany samolotem do Lwowa, by wraz z rannymi żołnierzami, polecieć do Niemiec, gdzie przeszedł serię operacji. Mamy powód do dużej satysfakcji, dużej radości, bo dziś Bogdan jest w pełni zdrowy, w pełni sprawny, pozostajemy z nim w kontakcie.

W książce opowiadasz o Daszy – widziała ciało młodego ukraińskiego żołnierza, któremu mina urwała nogi.

Widziałem zdjęcie tego żołnierza i do dziś nie mogę pozbyć się tego widoku. Coś absolutnie przerażającego. Nigdy nie widziałem człowieka, który ma amputowane nogi właściwie od poziomu miednicy… Skóra w okolicach stawów biodrowych uległa całkowitemu zwęgleniu. Zamiast zginąć od razu od błyskawicznego krwotoku – doszło do termicznego zahamowania krwawienia, przez co żołnierz umierał w straszliwych cierpieniach jeszcze około pół godziny. Gdy zobaczyłem, jak to wyglądało, pobladłem. Naprawdę wiele widziałem w trakcie swojej kariery lekarza. Ale ten widok przeraził mnie. To było absolutnie wstrząsające… Pamiętam, że Dasza opowiadała, że wypadł telefon tego żołnierza, a tam kilkoro dzieci. Obawiam się niestety, że Europa jest nieprzygotowana na takie sytuacje, a Rosja sobie z tego bardzo dobrze zdaje sprawę.

To teraz jeszcze historia rocznego Griszy z białaczką limfoblastyczną. Irpien.

Wiem, że już po wydaniu mojej książki pojawiła się wznowa. On jest intensywnie leczony na Śląsku. Wyobraźmy sobie tę sytuację: młodzi ludzie mają bardzo poważnie chore dziecko i to już samo w sobie jest powodem stresu, ale jeszcze nagle rozpoczyna się wojna, muszą uciekać z kraju. Ich miasto jest zajęte przez Rosjan, a oni na kamerze internetowej widzą na swoim osiedlu rosyjskich żołnierzy, którzy im wszystko kradną, plądrują. Dziadkowie Griszy, z tego co pamiętam, nie mogli wrócić do tego domu, bo w trakcie wojny oni też byli w szpitalu onkologicznym w Kijowie i bezpośrednio z tego szpitala wyjechali do Lwowa i już później do Polski. Ich oszczędności zgromadzone na leczenie dziecka leżały na stole…

Nic dziwnego, że w tej książce piszesz sporo o syndromie PTSD. Czy ty przypadkiem sam się z nim nie zmagasz?

Zdarza mi się cierpieć, gdy jestem w Ukrainie, ale to nie przenosi się do Polski… Boję się ptaków – lęk przed dronami. Na szczęście jestem w terapii u świetnego terapeuty.

W pewnym momencie udzielałeś mnóstwa wywiadów, były zdjęcia autokarów z łysymi główkami za szybą itd. Czy to ciebie jakoś obciążało?

Już w pandemii byłem członkiem zespołu, który poleciał do Lombardii na pierwszą cywilno-wojskową misję covidową. Wtedy faktycznie udzielałem bardzo dużo wywiadów. Ale chętnie dzielę się swoimi przemyśleniami, to jest jakiś przywilej. Uważam, że rola mediów jest kolosalna. Może nawet większa niż rola medyków, ponieważ gdyby nie było dziennikarzy na froncie, nie byłoby pomocy międzynarodowej, nie byłoby interwencji dyplomatycznych. Relacje dziennikarzy trafiają do polityków i oni podejmują takie a nie inne decyzje. Naszym absolutnym obowiązkiem jest rozmawianie z mediami.

Pawle, co czujesz, kiedy siądziesz wieczorem i pomyślisz, że tyle dzieci przewiozłeś?

Zadowolenie. Jestem lekarzem od prawie 25 lat. Codziennie przyjmuję chorych. Jednak ta operacja wymagała ode mnie umiejętności, które nie są oczywiste, jak na przykład jednoczesnej znajomości języka rosyjskiego i angielskiego w stopniu biegłym. Mam poczucie, że chyba nie marnuję czasu.

Wiesz, po co żyjesz.

Tak, to właściwe słowa.

Beata IgielskaB
Napisane przez

Beata Igielska

Tematyką zdrowia zajmuje się od 2020 r. Laureatka kilku nagród dziennikarskich. W styczniu 2025 r. została Dziennikarzem Medycznym Roku 2024 w kategorii Internet. Uwielbia tematy społeczne, ma wieloletnie doświadczenie w mediach ogólnopolskich. Pisze publicystykę, wywiady, reportaże – za jeden z nich została nagrodzona w 2007 r. Prywatnie wielbicielka dobrej literatury, muzyki, sztuki. Jej konikiem jest teatr – ukończyła oprócz polonistyki, także teatrologię. Lubi podróże.